Nowe życie Pałacu Biedrusko
- Napisane przez Renata Zychla
- wielkość czcionki Zmniejsz czcionkę Powiększ czcionkę
- Wydrukuj Email
- Skomentuj jako pierwszy!
Wieś Biedrusko, leżąca 5 kilometrów od północnych granic Poznania, słynie z dużych terenów poligonowych. Najpiękniejszym zabytkiem wsi jest natomiast, pochodzący z lat 1877-1880 neoklasycystyczny pałac wzniesiony przez Ludwika Hunha dla Albrechta Ottona von Treskowa. O efektach prac remontowych tego obiektu oraz spotkaniu z jego obecnym właścicielem opowiada Renata Zychla - "Tu Naramowice" nr 20/2014.
„Albrecht von Treskow zamknął szklane drzwi ogrodu zimowego i popatrzył wyczekująco na inspektora, który, zapatrzony w zieloną dal parku, starannie przecierał szkła binokli. – Taak. Cóż, dziękuję za wszystkie informacje. Prześlę teraz szczegółowy raport do Berlina i powiadomimy pana o decyzji władz. Osobiście sądzę, że nasza armia będzie zainteresowana Schloss Weisenburgiem.
Tak mógłby brzmieć fragment powieści o historii poligonu i pałacu rodziny von Treskow w Biedrusku, gdyby ktoś zechciał takową napisać. Historia bowiem, tak pałacu, jak i poligonu, miała swój punkt zwrotny właśnie wtedy – w 1904 roku, kiedy wnuk Zygmunta Ottona Józefa von Treskow (uszlachconego kupca z Berlina, który nakupił połacie okolicznych terenów po kasacie zakonu cysterek) sprzedał swój urokliwy pałac wraz z rozległym terenem na potrzeby Armii Pruskiej. Od tej pory historia Biedruska ściśle zwiąże się z wojskowością. Po pierwszej wojnie światowej załopoce na pałacowej wieży biało-czerwona flaga w miejsce pruskiej, nadal będzie tu działało kasyno oficerskie, a nieopodal – poligon. Kartki, które widzą Państwo poniżej, wysyłał swojej narzeczonej w 1934 roku mój dziadek Zygmunt w czasie odbywania służby wojskowej.
Pałacu nie oglądałam od lat, lat, lat, chociaż przejeżdżając zakręt, zawsze łypałam ciekawskim okiem w głąb parku. Nie było zresztą czego oglądać – kolejny bezpański (nie w sensie braku nominalnego właściciela) obiekt, popadający stopniowo w smutną ruinę. Od kilku lat jest inaczej. Nowym (stosunkowo – bo od pięciu lat) właścicielom udało się kupić pałac wraz z przyległym terenem, chociaż zainteresowani byli nim także zagraniczni inwestorzy. Dzięki nieocenionemu panu Danielowi Sypniewskiemu udaje nam się umówić z właścicielem. Czekamy na niego w holu. Recepcja w stylu retro, ciężkie portiery, zwierciadło, wielka lampa. Klimat tego miejsca zaczyna na nas działać. Kiedy pojawia się właściciel, przez chwilę czujemy się niezręcznie, ale bardzo szybko ujmuje nas jego wiedza, szczerość i poczucie humoru typu angielskiego. Naszą rozmowę z właścicielem przerywają co jakiś czas telefony od pracowników: ile kupić, jak zrobić… Chociaż obiekt działa już jako lokal i hotel, prace remontowe wciąż trwają. Tyle jest jeszcze do zrobienia. Właściciel ma w sobie spokój i pewność. To prawdziwy szef! Ale oprowadza nas bez miny „pana na włościach”. Wręcz przeciwnie. Nabycie Biedruska nie było związane ani z jego zawodem, ani z branżą, w której od lat pracuje, nie dla zysku, ale żeby przywrócić historyczny obiektu społeczeństwu.
- Ten z góry na stare lata tak rządzi, że jeszcze coś takiego mi dał. – niby to narzeka szef, ale ma przewrotne iskierki w oczach. - A teraz człowiek musi się martwić, żeby tak robić, żeby Mu wstydu nie narobić, nie?
Ze stylowego holu wchodzimy do dawnej sali balowej. Nakryto dla kilkudziesięciu osób. Ooo, szykuje się wesele. Ależ tu pięknie – nie ma bogactwa kapiącego złotem, postawiono na elegancję szlachetnej patyny lat i dawnego stylu. Odnowiono stare sztukaterie, przywrócono kryształowy blask wielkich starych zwierciadeł. Na środku sufitu rozeta, a naokoło biegną putta podtrzymujące płomień domowego ogniska.
- To oryginalna, zachowana sztukateria – objaśnia właściciel. – Symbolika amorków dowodzi, że pałac budowany był z myślą o stworzeniu rodzinnej siedziby. Sprzedany został podobno przez długi karciane…
Ech, Albercie von Treskow… Jeśli to prawda, to głupiej nie można było…
- To sala na 160 osób, ale można ją też podzielić – demonstruje nam gospodarz.
Patrzymy z podziwem na tego kipiącego pomysłami i planami człowieka o bujnej, choć srebrnej czuprynie. – Kiedyś przyjechali tu Niemcy. Okazało się, że są to von Treskowowie, potomkowie, z tym że związani z odnogą z Owińsk. Porozmawialiśmy, zaprosiłem na kawę i ciasto, a pod koniec roku przysłali mi książkę o swoich dawnych siedzibach. Głównie o Owińskach. Zestawione stare i nowe zdjęcia – jak było kiedyś, a co zostało dziś. Wydanie było dwujęzyczne, niemiecko-polskie. Przeczytałem w jedną noc! Ale akurat o naszym pałacu było niewiele. Wzmianka i jedno zdjęcie. No tak, bo w historię rodziny on się w sumie nie wplótł.
Wodzę palcami po namalowanych bukiecikach kwiatów tworzących dekoracyjny motyw na ścianie i drzwiach. Ileż to wymagało pracy. To wszystko ręczna robota! Czyja?
- Od czterech lat pomaga mi malarz, który tu maluje – zaspokaja moją ciekawość szef. - Staramy się przywrócić wnętrzom charakter pałacowy, bo z takim założeniem były one projektowane. Dlatego też dodajemy sztukaterie. O, tu na przykład pilastry były pomalowane na brązowo i szła brzydka boazeria… tak po wojskowemu. My staramy się inaczej.
Kiedy wychodzimy na klatkę schodową i spoglądamy na biegnące w górę schody, dostrzegamy na samym jej szczycie świetlik, przez który snop światła rozlewa się po wnętrzu, podkreślając urodę tralek i poręczy. I tu również zadbano o sztukaterie.
- Podnieśliśmy dach i dołożyliśmy piętro. Udało się nam przekonać konserwatora, żeby podnieść to piętro w ten sposób, że z dołu w ogóle go nie widać, bo mury są cofnięte do wewnątrz. Trzeba odejść daleko od budynku, żeby dostrzec, że coś zostało dodane. Dlaczego to zrobiliśmy? Racja ekonomiczna. Trzeba myśleć tak, żeby można było przyjąć np. cały autokar wycieczkowy. Teraz mamy 42 pokoje dla stu osób. Tam, gdzie kiedyś był strych, są teraz dwa apartamenty, wzmocniliśmy też strop.
Przemierzamy kolejne piętra i pokoje. Nasz gospodarz okazuje się miłośnikiem starych mebli, które ściąga z najróżniejszych miejsc i restauruje, przywracając im dawny blask i funkcje. Zdarzało mu się nawet odnaleźć meble z samego pałacu (!), którym w ten sposób po latach udało się cudem wrócić na dawne miejsce…
Na pierwszym piętrze wchodzimy do wygodnego, obszernego, jasnego pomieszczenia to biblioteka. Parkiet, piękne stare krzesła, wielkie, zabytkowe radio na stoliku. Króluje tu piękna, oszklona biblioteka, przepysznie zdobiona.
- Ten mebel też ma swoja historię. Rodzina z kresów wschodnich przesiedlona do Gorzowa zamieszkała w mieszkaniu po Niemcach. Teraz, kiedy się przeprowadzili w okolice Poznania, sprzedali mi tę szafę. – Szef pochyla się i dotyka drewnianych postaci, wyrzeźbionych po bokach. - Tu jest św. Piotr, a tu św. Jan – z flachą wina cha, cha! A wiecie dlaczego?
- Wiem! – nie daje się zaskoczyć Beata. – Jest legenda, że świętemu Janowi podano zatrute wino, a on modlitwą uwolnił je od trucizny!
Nie słyszałam tej legendy. Ale nie koniec niespodzianek. Nasz gospodarz prezentuje nam stół karciany, z którego wysuwa się konstrukcyjka z otworem na lampkę trunku i rynienką na odłożenie cygara. Błagam, muszę tu zrobić zdjęcie!
Kolejno podziwiamy inne zgromadzone tutaj meble – już odnowione. To tytaniczna, albo może raczej benedyktyńska praca. Meble o interesującej ornamentyce, a jednocześnie świadczące o pragmatycznej myśli dawnych stolarzy – wysuwany z kredensu blat. A wszystkim się wydaje, że to IKEA taka pomysłowa. Naszą uwagę przykuwa niezwykle oryginalny kredens.
- O, a to z komórki przy oborze. – objaśnia szef. - Byłem u takiego 90- letniego staruszka. Pytam, co to, a on, że „panie, to stare, do porąbania”. Pomyślałem - może by coś z tego było. „To niech pan bierze” – powiedział mi. Jeszcze odnawiamy, bo tył wygniły. Spoglądamy na duży napis na meblu - 1933.
Pokój myśliwski wywołuje u mnie „wdech podziwu” – „Yyyyh!”. Na ścianach trofea: poroża, medaliony. - Uzupełnimy z czasem – zapewnia szef.
Wracamy do nastrojowego holu, skąd schodzimy do „piwnicy”. Ceglane ściany, łukowate sklepienia, w powietrzu unosi się apetyczny zapach porannej kawy. Okrągłe stoliki przykryte jasnymi, wykrochmalonymi obrusami czekają na restauracyjnych gości. Na ścianach kolekcja broni białej i palnej – jak się okaże – to zaczątek muzeum. Można pooglądać z bliska, podotykać. Odnotowuję w myślach, że koniecznie muszę tu przyprowadzić moich domowych entuzjastów militariów.
- Zatopiona była na metr, jak tu pierwszy raz weszliśmy – wspomina nasz gospodarz. - Jak pozbijaliśmy tynki i odsłoniły się łuki i filary, to już od razu wiedziałem, jak tu urządzę. Nie stać mnie na architekta i projektanta, wszystko planuję sam. Jak kiedyś uda mi się to wszystko skończyć tak, jak bym chciał, to przy wjeździe postawimy tablicę – że obiekt powstał bez pomocy Unii, gminy, wojewody, czy kogo tam jeszcze.
Patrzymy z zachwytem na wielki, ozdobny, zielony piec kaflowy w narożniku. Zabytkowy? Jak się okazuje - nie.
Orygialne tutejsze piece dawno rozebrano i – powiedzmy sobie szczerze – rozkradziono. Ten nowy nawiązuje do tradycji, nie mówiąc już o klimacie, jaki stwarza. I dodatkowym ciepełku do grzania podłogowego, o którego montażu barwnie opowiada szef. Zaprasza nas do stołu, dostajemy kawę i pyszne, domowe pączki. Przeglądamy z ciekawością broszurę, którą dostają czekający na zamówienie goście. Można poczytać, jak było, a jak jest, obejrzeć zdjęcia, porównać. Dopiero wtedy wyłania się obraz gigantycznej pracy, jaką tu wykonano. Z restauracji można wyjść bezpośrednio do parku. Zrobienie tu dodatkowego wejścia też było pomysłem gospodarza. Odkopano i odrestaurowany jest też staw górny i dolny.
- Obiekt jest otwarty dla wszystkich – podkreśla. - Działają tu harcerze. Odbywają się wernisaże, wystawy, różne spotkania, na przykład wigilijne. Przed Wielkanocą już tradycyjnie urządzamy tu wspólne śpiewanie pieśni pasyjnych. Zamierzamy też otworzyć regionalne muzeum patriotyzmu i architektury wnętrz, stąd te eksponaty, ale zwrócimy się po więcej do Ministerstwa Obrony. W parku będą stały czołgi i wozy pancerne. Nasze muzeum ma nawiązywać do wojskowej przeszłości pałacu. W tę część jego historii też trzeba się jakoś wpisać. Tu przed wojną był garnizon 7 Pułku Strzelców Konnych. W pałacu bywali ciekawi goście: cesarz Wilhelm, król Rumunii, podobno też marszałek Foch. Tu Romel ćwiczył przed ekspansją w Afryce.
Wychodzimy do parku. Rzeczywiście oprócz pracowników widać tu uwijających się harcerzy. Na nich też czekają pączki. Z dawnych obiektów pozostały altana i lodownia, czyli magazyn spożywczy. Stoją już nowe lampy w stylu retro, piękna dziewczyna z dzbanem na ramieniu wieńczy szczyt fontanny, otoczonej geometrycznie uporządkowanymi trawnikami, klombami hortensji..
A jak ptaki śpiewają! Rzeczowy nasz gospodarz także tutaj wszystko ma już zaplanowane – od leczniczej groty solnej po ziołowe rabatki, na których ma być dostępnych 60 gatunków ziół!
- Jakieś ciekawe znaleziska w trakcie remontu, niespodzianki? –pytamy.
- Tu już opowiadali legendy o podziemnym przejściu przez rzekę do Owińsk. – macha ręką szef. - Ale niczego absolutnie nie było. Ani przejścia, ani skarbów, nic. Gdyby coś było, nie ma cudów, w czasie remontu musiałoby się dać znaleźć. Ale pomarzyć fajnie!
Kto jest wrażliwy na urok dawności, szuka interesujących miejsc „z duszą” - nie rozczaruje się tutaj. Jak to dobrze, że takie miejsca odradzają się dzięki ludzkiej determinacji i uporowi. Oby ich przybywało - i miejsc, i ludzi. Cieszmy się, że Biedrusko mamy tak blisko.
- Dział: Z archiwum prasy regionalnej
- Czytany 6308 razy