Kapliczka wdzięczności
- Napisane przez Jacek Rosada
- wielkość czcionki Zmniejsz czcionkę Powiększ czcionkę
- Wydrukuj Email
- Skomentuj jako pierwszy!
Jest we wsi Biała, w gminie Wieleń, kamienna kapliczka z figurą Matki Boskiej. Kapliczka bardzo zwyczajna, taka jakich wiele w całej Polsce rozsianych najczęściej na rozstajach dróg. Ta jednak upamiętnia bardzo szczególne wydarzenie. Relacje jego świadków spisał Jacek Rosada - "Goniec Ziemi Wronieckiej" nr 8/2011.
Przed kilkoma laty, przy wjeździe do wsi Biała w sąsiedniej gminie Wieleń, wybudowana została niecodzienna kapliczka - chyba jedyna na europejskich terenach okupowanych w czasie ostatniej wojny przez hitlerowców - poświęcona pamięci … dwojga Niemców: miejscowej, sołtysującej tej wsi kobiecie o nazwisku Frieda Wencke oraz młynarzowi z pobliskiego Mężyka, członkowi NSDAP i SS-manowi (ale o tym później) o nazwisku Leichner (niestety, jego imienia już nikt nie pamięta).
Kapliczkę ufundowała i wykonała miejscowa społeczność w podzięce za uratowanie życia wielu mieszkańców Białej, ich rodziców i dziadków, spędzonych brutalnie 8 sierpnia 1944 roku na tzw. Górki, czyli mie jsce na którym ona dzisiaj jest usytuowana. O tych tragicznych wydarzeniach rozmawiałem z ostatnimi świadkami tych wydarzeń; zostało ich niewielu, zaledwie dwoje -panowie Antoni Dłużak i Stanisław Kubiś, mający wtedy 13 i 11 lat, którzy doskonale do dnia dzisiejszego pamiętają chwile, gdy wraz ze swoimi rodzicami „stali w kolejce” do rozstrzelania.
Posłuchajmy zatem żyjących świadków historii:
Antoni Dłużak
- Tak jak dzisiaj pamiętam, to do naszej wsi żołnierze niemieccy zaczęli przyjeżdżać od czasu, gdy Niemcy weszli na tereny Rosji. Przyjeżdżali tutaj na wypoczynek urlopowy i leczenie ran odniesionych na froncie wschodnim. Każdy z mieszkańców zmuszony wtedy został do oddania im do dyspozycji przynajmniej jednego pokoju, a oficerowie mieszkali w najlepszych domach. Kuchnia i stołówka urządzone były w budynku naszej szkoły. Jedzenie wożone były też do Hamrzyska i Mężyka, gdzie również stacjonowało wojsko. Żołnierze, a nawet oficerowie, nie robili nam żadnej krzywdy, a muszę powiedzieć, że prawie wszyscy mieszkańcy Białej dobrze znali język niemiecki i mogli z nimi rozmawiać. Żołnierze to były przeważnie młode chłopaki, mający po dwadzieścia parę lat. Za wsią Niemcy urządzili również poligon, gdzie ci zdrowsi ćwiczyli. My, jako dzieci, często chodziliśmy ich tam podpatrywać, ale nie tylko. Zbieraliśmy również łuski po większych pociskach, z których robione były lampki karbidowe, używane jako oświetlenie domów, bo innego światła nie było. Jedynie Niemcy mieli świeczki lub lampy naftowe.
Kim była Frida Wencke? To była Niemka. Jej ojciec był rybakiem a zarazem sołtysem. To był fajny człowiek. To była jedyna rodzina niemiecka mieszkająca w Białej prze wojną. Gdy umarł, a było to przed wojną, Frida została sama, bo jej matka umarła dużo wcześniej. Wtedy cała wieś wybrała ją sołtysem. Nasza sołtyska, a pamiętam ją dobrze, była bardzo sympatyczną kobietą. Miała dużo znajomości z policjantami i władzami w Rosku i nie dawała zrobić mieszkańcom wsi nic złego. Twardo stawała za wsią, wszyscy ją słuchali i szanowali. Jej szefem po urzędzie był Niemiec o nazwisku Leichner, który mieszkał w Mężyku i był właścicielem jedynego młyna w okolicy. On często przyjeżdżał do Białej, a po polsku, tak jak Frida, mówił doskonale, tak jak my. Gdy w 1939 roku Niemcy weszli do wsi, to niemieckie władze zatwierdziły ją na stanowisku sołtysa. Gdy Niemcy weszli do wsi to zaczęły się wysiedlenia. Z Białej wywieźli 6 rodzin pod koniec 1939 roku i na początku 1940 i do połowy 1944 roku to była jedyna krzywda, która spotkała wieś ze strony Niemców i był jako taki spokój. Wszystko się odmieniło, gdy w lasach koło Białej pojawili się partyzanci oraz skoczkowie zrzucani z samolotów na spadochronach. Wtedy to Niemcy jakby powariowali i wszystkich zaczęli posądzać, w tym mieszkańców naszej wioski, o pomaganie, jak to mówili, ruskim bandytom. Po części to oni mieli rację, gdyż kontakt z partyzantami miała jedna z mieszkanek Białej pani Kinowska, zwana Magdolką. Ona zbierała jedzenie i zanosiła im do lasu. Była zatem taką łączniczką, o czym wielu wiedziało, ale nikt nie pisnął słowa. Jednak znalazła się we wsi jedna wesz, która doniosła Niemcom o tym, że mieszkańcy Białej pomagają partyzantom i żądał, by wszystkich nas natychmiast rozstrzelano. Był to leśniczy z Białej, niejaki Zacher. To był dziwny człowiek. Nie mówił dobrze ani po polsku, ani po niemiecku, piorun wie skąd się u nas wziął. Tego nie pamiętam. Pojechał on na Gestapo do Wielenia i powiedział, że pół wsi musi być rozstrzelane, bo kontaktują się z partyzantami i dają im żywność. Była to półprawda, bo jedzenie, co kto miał to dawał, ale nikt z wioski, oprócz Magdolki, ich na własne oczy nie widział. Po tym donosie, 8 sierpnia 1944 roku, rano do wsi przyjechało dużo wojska. Żołnierze otoczyli całą wieś. Przywieźli ze sobą dwa duże samochody pełne wielkich wilczurów, które pilnowały, by nikt z nas nie uciekł. Zaczęto zewsząd spędzać ludzi w miejsce, gdzie dzisiaj stoi ta kapliczka. Ludzie zganiano z pól i obejść. Każdy z nas wiedział, nawet ja, mały chłopiec, co się dzieje i, że długo na tym świecie już nie pożyjemy. Spędzano wszystkich, nawet kobiety z małymi dziećmi. Do dzisiaj słyszę ich płacz. Staliśmy tam, otoczeni żołnierzami i psami bardzo długo, bo wojsko czekało na przyjazd Leichnera, który miał wydać ostateczny rozkaz. To też był dziwny człowiek. Raz chodził po cywilnemu, raz ubrany w czarny mundur (takie mundury nosili SS-mani - red.), a raz w żółty (mundur członka formacji NSDAP - red.). On wtedy gdy nas spędzano był w Wieleniu, w pałacu, na jakiejś naradzie. A trzeba wiedzieć, że wszyscy się jego bali, nawet dowódcy wojskowi, bo miał podobno osobiste kontakty z samym Hitlerem, który był parę razy w Wieleniu, o czym mało kto wie. W tym czasie nasza sołtyska Frida cały czas prosiła gestapowców którzy nas pilnowali, żeby nie podejmowali sami żadnych decyzji, aż nie przyjedzie ów Leichner. Chodziła po wsi i płakała, tak że dowódca zgodził się zaczekać aż przyjedzie Leichner i wyda ostateczny rozkaz, co z nami zrobić: zastrzelić czy puścić wolno.
Wreszcie Leichner przyjechał. Był ubrany w żółty mundur. Długo patrzał na nas: mężczyzn, kobiety i małe dzieci, których spędzono w miejsce rozstrzelania i których dobrze znał. A dodam, że podobno miano rozstrzelać tych, którzy mieszkali po lewej stronie drogi biegnącej przez wieś, jadąc od strony Hamrzyska. Po kilku minutach wydał wreszcie rozkaz: mężczyźni mają być zgromadzeni w budynku szkoły do czasu podjęcia dalszych decyzji, a kobiety z dziećmi mają iść do domu. Pamiętam, że gdy po polsku wypowiedział te słowa, to wszyscy zaczęli płakać, bo nikomu nie chciało się umierać. I wtedy stało się coś niesłychanego. Leichner wyciągnął z kabury pistolet i chciał tego donosiciela Zuchera na miejscu zastrzelić, w czym przeszkodził mu dowódca wojskowy. Wojsko odjechało, chłopów puszczono do domów i na tym się skończyło. Później się dowiedziałem, że to wszystko miało związek z wydarzeniami w Rzecinie po lądowaniu skoczków spadochronowych, którzy wyskoczyli z ruskiego samolotu. Niemcy zrobili na nich obławę, bo kilku im uciekło. Wiem też, że punkt kontaktowy wraz z radiostacją mieli koło Hamrzyska, na Parchatce. Niemcy wiedzieli, że radiostacja jest gdzieś koło Białej, ale nie mogli jej znaleźć. Teraz wiem, że z telegrafistami miała łączność miała Magdolka Kinowska i mężczyzna z Hamrzyska o nazwisku Mula. A Leichner, który wraz z Fridą uratował nasze życie, na krótko przed ucieczką przed Rosjanami przyjechał do Białej, by pożegnać się z jej mieszkańcami. Podobno powiedział, że żal mu opuszczać młyn i nas ale musi wyjechać, bo inaczej Ruski go zabiją. Po tym, zakończonym szczęśliwie incydencie, we wsi zrobiło się spokojnie, a żołnierze niemieccy zapraszali nas na obiady, na które prawie nikt nie miał ochoty. Muszę też powiedzieć, że im było bliżej końca 1944 roku, to do naszej wsi zaczęli przyjeżdżać coraz to młodsi żołnierze, młokosy po 18 - 19 lat. Jak mi później opowiadała mama, to oni chętnie rozmawiali z tubylcami, często płakali mówiąc: po co mnie matka urodziła. To nie podobało się dowództwu, które wiedziało, że mieszkańcy Białej doskonale mówią po niemiecku i zakazali im jakichkolwiek kontaktów z nami. Ale to nic nie dało, to były jeszcze dzieci, tyle że ubrani przymusowo w mundury, którym kazano zabijać, a oni tego nie chcieli. W ten to sposób Frida i Laichner uratowali też moje życie, za co do dzisiaj jestem im wdzięczny.
Stanisław Kubiś
- Ludzi z wioski Niemcy zgromadzili na górkach przed wioską, by ich rozstrzelać za rzekomą współpracę z partyzantami, a szczególnie ze spadochroniarzami, którzy byli zrzuceni w Rzecinie i pod Klempiczem. Oni się porozchodzili po lasach, a jednego Niemcy zastrzelili w Białej, przy wyjeździe na Mężyk. Pamiętam, że jego zwłoki wieźli przez wioskę na otwartym wozie, by pokazać ludziom, co ich czeka za współpracę z partyzantami. Ja też byłem wśród tych, którzy czekali na rozstrzelanie. To byli mężczyźni, kobiety i dzieci.
Uratowała nas Niemka, Frida było jej na imię, która była naszym sołtysem. Był też Niemiec Leichner z Mężyka, który chodził w żółtym mundurze. Podobno ojciec Fridy przed wojną też był w SS, ale tego nie mogę potwierdzić. Ja do dzisiaj nie mam pojęcia jak ona to zrobiła, że nas nie zabili. W każdym razie pertraktacje trwały pół dnia, a myśmy czekali na chwilę, kiedy nam rozkażą kopać własny grób. Był już wydany rozkaz by nas rozstrzelać, ale oni nas uratowali. Wiem też, że jeden ze skoczków, którego zabili w Białej był z Sierakowa. Czekaliśmy na śmierć, bo taki był rozkaz i nikt nie przypuszczał, że uratuje nas Niemka, którą do dzisiaj wspomina cała Biała.
Edmund Grześ
- Wie pan, ja tą sprawę znam tylko z opowiadań ludzi, bo wtedy byłem za mały. Co słyszałem o Fridzie? To była wspaniała kobieta, która uratowała naszą wioskę. Ja Fridę pamiętam doskonale, nawet mieszkała tutaj po wojnie. Nie uciekła. Wyjechała do Niemiec dużo później Ona po wojnie pracowała u leśniczego jako pomoc domowa. Nikt jej krzywdy nie zrobił, nawet Rosjanie, bo wszyscy wiedzieli, co zrobiła dla mieszkańców wsi. Więcej panu nic nie mogę powiedzieć, bo na początku wojny nas wysiedlono, w lutym 1940 roku. Do Białej wróciłem dopiero po wojnie.
Jadwiga Kowal
- O Fridzie i o tym co zrobiła dla naszej wsi dowiedziałam się, gdy wróciliśmy z wysiedlenia po wojnie. Dodam tylko, że w połowie 1944 roku, tak mówili sąsiedzi, w Białej pojawił się jakiś nieznany mężczyzna ubrany jak partyzant. Jak go zobaczyły kobiety, to kazały mu uciekać mówiąc, że Niemcy poszukują skoczków spadochronowych. Jak się później okazało, był to prowokator.
***
Przyznacie Państwo, że cała ta historia wydaje się być nieprawdopodobna. Jednak jest to prawda i w tym miejscu należy zrobić głęboki ukłon w stronę dzisiejszych mieszkańców wsi Biała, którzy w jedyny sposób na jaki mogli się dzisiaj zdobyć, uczcili tych, dzięki którym ocalała miejscowa społeczność, nie zważając, że z urodzenia byli Niemcami. Bo to byli po prostu - ludzie.
- Dział: Z archiwum prasy regionalnej
- Czytany 7042 razy