Robert Zaleśny: Jestem blues-rockowy

Z Robertem Zaleśnym, muzykiem, gitarzystą zespołu ProjectA, rozmawia Izabela Wielicka.

Skończyłeś technikum budowlane, studia filozoficzne, pracowałeś w handlu i biznesie, ale najbardziej chyba utożsamiasz się z muzyką. Zgadza się?
Rzeczywiście. Muzyka całe życie mi towarzyszy. Budowlanka i filozofia przewinęły się przez moje życie, a muzyka jest ze mną od dzieciństwa do dziś.

Jak zaczęło się Twoje granie? Od kogo dostałeś pierwszą gitarę?
Już jako małe dziecko dużo słuchałem muzyki, radia. Na Komunię miałem dostać rower albo magnetofon i wybrałem rower. Moi chrzestni, swoją drogą bardzo mocni w kwestiach muzycznych, postanowili jednak kupić mi magnetofon. I to był właściwie początek mojej przygody z muzyką.

Czyli jednak impuls z zewnątrz. A jaki to był magnetofon, pamiętasz?
O..! to był Grundig mono. Słuchało się wtedy radiowej Trójki i Listy Przebojów Programu 3. Doświadczałem wówczas pierwszych poważniejszych doznań artystycznych. To był prawdziwy muzyczny boom lat 80-tych.

Rozumiem, pamiętam, miałam podobnie - „Muzyka była dla nas jak Bóg”.
Tak. Muzyka była wtedy bardzo ciekawa: Manam, Perfect…, ale ja najbardziej byłem za TSA. Można powiedzieć, że muzycznie i rockowo ukształtowała mnie radiowa Trójka. I pamiętam, jak będąc pierwszy raz w życiu na koloniach, za dobre sprawowanie mogłem dostać w nagrodę albo książkę, albo singla zespołu TSA. Znów miałem wybór i tym razem wybrałem TSA. To był zespół, który był dla mnie takim motorem. Fascynowałem się też ACDC. Muzyka była już w moim życiu coraz głośniej, a granie zaczęło się w szkole średniej. Na początku nie była to gitara, a perkusja. Wydawało mi się, że będzie prościej. Jestem leworęczny, a wtedy trudno było kupić odpowiedni instrument.

Miałeś swoje bębny?
Nie, grałem na szkolnych - w technikum. Wydawało mi się, że wystarczy rozstawić bębny i można grać. Okazało się jednak po dwóch latach, że nie robię tego do końca tak jak trzeba. Pierwszą gitarę akustyczną dostałem od ojca. Chyba złożył się na nią z babcią. Dlaczego gitara? Nie wiem tak do końca, ale wybór padł chyba pod wpływem TSA i ACDC. Pierwszą elektryczną gitarę zrobiłem sam. Nie było innego wyjścia. No może nie do końca sam, bo gryf zrobił mi profesjonalista. Nie był to dobry instrument, nie sprawdził się, ale sentyment pozostał.

Uczyłeś się gry sam czy chodziłeś na jakieś lekcje?
Uczyłem się wyłącznie sam. To była trudna praca. Nie było żadnych materiałów, z których można by się było uczyć. Wyglądało to trochę tak - coś mi fajnie zabrzmiało i dopiero później dowiadywałem się, że to jest jakiś konkretny akord.

Byłeś członkiem zespołu Robin Blues, potem Sama River Blues. A od trzech lat grasz w zielonogórskiej kapeli bluesowej ProjectA. Twoja kariera muzyczna kręci się wokół bluesa. Dlaczego blues? Czym jest dla Ciebie?
Z mojej perspektywy muzyka bluesowa to muzyka przeżywania. Wymaga trochę innej wrażliwości i wyrażania jej przez dźwięki. To swego rodzaju metafizyka, malowanie dźwiękiem - i to robiliśmy zespołowo. W bluesie często muzyk gra solo i odlatuje…, a my w Robin Blues przedstawialiśmy świat i swoje uczucia przy pomocy kilku instrumentów. Ta kreacja była bardzo intuicyjna. Nie wiedziałem, że to jest trudne dopóki nie zaczęliśmy spotykać się z muzykami zawodowymi , którzy w wielu przypadkach nie dawali rady. To są rzeczy, których nie uczą w szkołach na żadnym etapie. To kwestia zgranego zespołu ludzi - ich osobowości. Natomiast, grając z różnymi zespołami stricte bluesowymi i uczestnicząc w różnych koncertach czy przeglądach bluesowych, okazywało się, że ja tak do końca nie jestem bluesmenem. Blues to dla mnie ideologia, pewien pomysł na życie, jego afirmacja, ale w kanonach muzycznych jestem blues-rockowy.

Muzycy z ProjectA określają się mianem przyjaciół. Czy spotykacie się również prywatnie?
Sytuacja z ProjectA jest zupełnie jak z kosmosu. Założycielką jest Agnieszka, która fantastycznie gra na harmonijce i której wcześniej nie znałem. Przyszła na koncert Sama River Blues, kiedy graliśmy w Zielonej Górze. Została zaproszona na scenę przez lidera grupy i zagrała z nami krótki fragment jednego utworu. I… zagraliśmy, spojrzeliśmy sobie w oczy, a po koncercie stwierdziliśmy, że musimy razem grać. Nie wiedziałem nawet jak jej na imię. Po dwóch - trzech dniach już miałem telefon „Przyjeżdżaj do Zielonej Góry na próbę”. Pojechałem, poznałem kontrabasistę Pepka i perkusistę Walerego - wspaniałych, doświadczonych zawodowców i dowiedziałem się, że za pół roku dołączy do nas wokalistka Daria. Acha… i miałem uwierzyć Agnieszce na słowo, że wszystko będzie wspaniale. Przez pierwsze dwa lata graliśmy w zasadzie tylko próby. Pracowaliśmy ze sobą po 6-8 godzin bez wytchnienia. Nie było czasu na wspólne spotkania przy piwie. Natomiast była między nami taka uczciwość, otwartość i nagle okazało się, że tworząc muzykę, zaczęliśmy kreować siebie wzajemnie. Na początku graliśmy covery, ale dość szybko przeszliśmy do własnych kompozycji. Nie dlatego, że mieliśmy jakieś większe ambicje. To wyszło z potrzeby serca i poznawania siebie. Po dwóch latach zagraliśmy pierwszy koncert, potem następne. A gdy dołączył Wojtek wszystko stało się nagle complete!

Nie tylko grasz, ale i komponujesz. Już jako młody chłopak pod szyldem Robin Blues nagrałeś w poznański Studio „Giełda” swoją pierwszą płytę. Grałeś z zespołami Nikodem oraz Shisha Lovers. Twoje ostatnie kompozycje ukazały się na płycie Joanny Pilarskiej i Krzysztofa Gąszewskiego JoPil Live In Poznań w 2017 roku.
W 2019 roku nagraliśmy jeszcze płytę z Sama River Blues. W Internecie jest już dostępna i można jej słuchać. Nie ma tylko fizycznego nośnika.

Dla mnie w utworach muzycznych bardzo ważny jest tekst. A dla Ciebie?
Około 80 procent odbiorców zwraca uwagę na tekst. Ja również, choć niespecjalnie jest on dla mnie najważniejszy. Fajnie jak wokalista śpiewa o czymś ważnym i są teksty, które do mnie trafiają w sposób bezpośredni, ale głos wraz z tekstem postrzegam bardziej jako swego rodzaju kolejny instrument. Ważne jest dla mnie, jak utwór będzie zaśpiewany i jeśli to będzie wokaliza w stylu Urszuli Dudziak to też jest dla mnie ok. Nie musi być słów. Wciąż ważne jest dla mnie słuchanie muzyki innych i mam słabość do słuchania jej w dobrej jakości. Moja wrażliwość powstaje w największym stopniu przez słuchanie. Czasem słysząc harmonie, które nie są dla mnie oczywiste z perspektywy instrumentu i prawdopodobnie bym nigdy ich nie zagrał, inspiruję się. Otwiera się dla mnie nowe i komponuję coś, o co nigdy sam bym się nie podejrzewał.

ProjectA też gra Twoje utwory. Który z nich najbardziej lubisz? O czym opowiada?
Myśl nie musi być wypowiedziana, ale może być wyrażona gestem, dźwiękiem, melodią. Są utwory ważne i ważniejsze i nie rozpatruję tego w kategoriach muzycznych - po prostu są ważne w tym czasie, w którym powstają. Wracając do tych utworów nawet po 20., 30. latach czuję to samo co wtedy. Są to na ogół utwory instrumentalne. A nawet jeśli mają teksty, to nie są one związane z tym, co konkretnie czuję. Takimi ważnymi dla mnie utworami są „Jesienny odlot” i „Dla”.

„Dla”… Zdradzisz dla kogo był ten utwór?
Utwór powstał bardzo spontanicznie z myślą o naszym gitarzyście, który zginął w wypadku. Miał 18 lat. Te utwory, okazuje się, są również istotne z perspektywy moich słuchaczy.

Z pewnością masz swoją ulubioną piosenkę, która - gdy słuchasz jej w radiu - zawsze poprawia Ci humor albo Cię wzrusza. Może jest dla Ciebie arcydziełem muzycznym, a może kojarzy się z jakimś ważnym dla Ciebie wydarzeniem? Zdradzisz mi co to jest?
Ze mną jest trochę inaczej. Przez 20 lat zastanawiałem się, dlaczego są utwory, które choć zagrane w bardzo różnych stylach (łącznie z disco polo), a powalają mnie na kolana. I znalazłem odpowiedź. Po prostu kocham pewne rozwiązania harmoniczne, pewne dźwięki następujące po sobie i nieważne jakim sosem są one podlane. Jeśli wystąpią w piosence - to ta piosenka już jest „moja”. To jest dla mnie klucz.

W Chodzieży co roku odbywają się Zaduszki Bluesowe i rokrocznie, od niemal trzydziestu lat, odbywa się w Zakrzewie Festiwal Blues Express - impreza, która łączy bluesa z koleją i gromadzi kilkutysięczną widownię. Jak myślisz, Wielkopolska chyba kocha bluesa?
Tak. Wielkopolska ma bluesowe tradycje. Warto wspomnieć tu Borzątew, bo to miejsce, które autentycznie kocha bluesa.

Mówisz o Stodółce Bluesowej „Matylda”?
Tak. Mówię o „Matyldzie”. Maciejowi Gąsiorowskiemu nie zależy na komercji. To projekty niekomercyjne, skierowane przede wszystkim do fanów i miłośników bluesa, choć nie tylko. To jest jedyne takie miejsce, w którym czuje się ideę. Maciej i Alicja są zafascynowani muzyką, bluesem i są cudowni. Swego czasu porzucili korporacje, by żyć w pewnym sensie na odludziu. Kiedyś wpadli na pomysł, żeby w swojej stodole organizować koncerty. Miejsce jest po prostu totalnie odlotowe, choć warunki koncertowe ma bardzo skromne. Pierwsze kanapy i krzesła przynosili sąsiedzi. Koncerty w „Matyldzie” są kameralne. Nie każdy mógł się tu pojawić, ale też nie o to chodziło. Stodółka jest nieogrzewana, więc zimą koncerty odbywają się w niedużej, piwnicznej przestrzeni dla kilkunastoosobowej publiczności. Ale tam to już interakcja jest na poziomie abstrakcyjnym. Z jednej strony kominek, z drugiej bar z nalewkami własnej roboty i grupa 5 czy 6 muzyków, którzy grają na gitarach akustycznych, bo tam się ciężko podpiąć - i to jest odlot. To jest miejsce, które jest absolutną nobilitacją dla wykonawców. Miałem przyjemność tam grać i mam nadzieję zagrać jeszcze.

W zeszłym roku podjąłeś pracę w poznańskiej restauracji PaniStek. Czym się tu zajmujesz?
PaniStek to restauracja, która zaczęła tętnić życiem kulturalnym. Nie jestem w pełni menedżerem, ale zajmuję się promowaniem tego miejsca przez wydarzenia kulturalne. Ludzie przychodzą tu na kameralne koncerty, wystawy i mam nadzieję, że będą tu chcieli wrócić z przyjaciółmi. Zależy nam na dobrym klimacie, a klimat tworzą ludzie. Pierwszy koncert, jaki się tu odbył to występ Project A.

Mieszkasz w Poznaniu, ale pochodzisz z Lubonia. Jak wspominasz tamten luboński czas?
Jest okazja, żeby się czymś podzielić.. Mieszkałem 27 lat w Luboniu. Teraz mieszkam w Poznaniu - prawie drugie 27 lat. I, co ciekawe, jak jestem w Poznaniu to nie czuję się poznaniakiem. Wystarczy, że wyjadę dwa metry za Poznań czy Wielkopolskę, całkowicie utożsamiam się z Poznaniem. Luboń jest bardzo specyficzny. W latach 70. - 80. mieszkałem w części zwanej Laskiem, gdzie nie było bloków i jeździło mało samochodów. Był tu jeden sklep spożywczy, do którego ustawiały się kolejki. Przyjaźnie z tego lubońskiego czasu przetrwały do dziś. Znajomości ze szkoły średniej czy studiów nie są tak intensywne jak tamte. Z drugiej strony paradoks polega na tym, że za często nie bywam w Luboniu, ale ten czas między jednym spotkaniem a drugim z moimi przyjaciółmi - choć długi - nie ma wpływu na nasze relacje. Nie wiem, czy czas tam płynie wolniej…, czy po prostu wracam do starych trybów i wtedy jest lepiej. Nie wszystko dobre co w Luboniu, a jednak zdarza mi się czasami jechać bez celu do Lubonia, żeby odwiedzić dawne miejsca. Tęsknię.

Dzieciństwo jest chyba najważniejsze. Ze swoją żoną Basią robicie sobie często wycieczki w wielkopolski plener. Lubicie tak spędzać czas?
Prowodyrem w tej kwestii jest zdecydowanie Barbara. Dopiero po latach dowiedziałem się, że to lubię (śmiech). Talent Basi do wynajdywania ciekawych miejsc w Wielkopolsce jest niesamowity. To jej pasja. Na początku podchodziłem do tego sceptycznie, ale przekonałem się. Nasze wielkopolskie wycieczki, obcowanie z naturą przynoszą nam spokój.

Ostatnie pytanie jest do Roberta - filozofa. Wiem, że nie zajmujesz się już tą dziedziną, ale studia filozoficzne musiały pozostawić w Tobie jakiś ślad. Mam rację?
Studiując filozofię, nie chciałem nauczyć się - przyjąć filozofii innych. Raczej chciałem poznać ich myśli i możliwości intelektualne. Wiedziałem, że to mi się kiedyś przyda w tworzeniu czegoś własnego, ale nie własnej filozofii broń Boże! To nie jest mój sposób na życie. Ze studenckich czasów pamiętam zdanie Ludwiga Wittgensteina, które zrobiło na mnie duże wrażenie: „Granice naszego świata to granice naszego języka”. Istnieje tylko to, co potrafimy nazwać. A przecież są rzeczy, których nie potrafimy nazwać, bo po prostu ich nie znamy. Język ma ogromne znaczenie, ale ogranicza - coś narzuca. Wszystko, co związane z językiem - kultura, wychowanie, kształtowanie pokoleń - ma wpływ na nasz język, na to, jak postrzegamy świat i wyrażamy słowem. A okazuje się, że tak naprawdę ten świat jest szerszy. W języku polskim jakiś wyraz ma jedno znaczenie, a w innym może mieć kilka znaczeń. Tak samo jest z bluesem. Możesz upatrywać w nim kanony, jakichś klasycznych triad harmonicznych, a możesz po prostu przekazywać nim emocje.

Dziękuję Ci bardzo za rozmowę. 

Ostatnio zmienianyczwartek, 30 kwiecień 2020 18:21
  • Dział: Rozmowy
  • Czytany 3549 razy

Skomentuj

Powrót na górę
Nasz portal wykorzystuje pliki cookies. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na wykorzystywanie plików cookies w zakresie odpowiadającym konfiguracji Twojej przeglądarki. Więcej o naszej Polityce prywatności