"Literacka Wielkopolska" cz. 5 - Dlaczego "Noce i dnie", a nie "Noce i dni"? - Russów Marii Dąbrowskiej
- Napisane przez Anna Roter-Bourkane
- wielkość czcionki Zmniejsz czcionkę Powiększ czcionkę
- Wydrukuj Email
- 2 Komentarzy
Gdy chodziłam wiele lat temu do liceum w Kaliszu, nasza śp. polonistka i wychowawczyni, która panicznie bała się jeździć z uczniami na wycieczki (czemu w istocie trudno się dziwić), zabrała nas tylko raz za miasto, do Russowa, autobusem PKS, co stało się dla większej części mojej klasy doświadczeniem tyleż nowym, co traumatycznym. Z tamtej mojej wizyty w Russowie - nie pierwszej przecież, ale i nie ostatniej - pamiętam naszą dyskusję w drodze powrotnej, kiedy próbowaliśmy sformułować odpowiedź na takie pytanie: "Czy (a jeśli tak, to jak?) fakt, iż ujrzało się na własne oczy ranne pantofle pisarki wpływa na odbiór jej dzieł, sympatię, chęć przeczytania jej książek etc.?"
Nie pamiętam już, do jakiego doszliśmy wniosku, ale pytanie wydaje mi się wciąż zasadne i dobrze postawione, choć brzmi - co tu dużo kryć - "podstępnie". Głównie dlatego, że demaskuje naszą chęć zajrzenia komuś w życie. Obnaża nasze przyrodzone podglądactwo, nasze doszukiwanie się wpływu "życia" pisarza na dzieło". Kochamy to! A przynajmniej ja - ubóstwiam! Dlatego - choć nie pamiętam już wyniku naszej dyskusji licealnej - jestem pewna swojego zdania w tym względzie, które nie mogło być inne: "Tak! Wszystko, co możemy dodatkowo poznać, zobaczyć, powąchać, spróbować - wszystko daje nam lepszy obraz pisarza, lepszy odbiór jego dzieł, większą chęć na poznawanie jego warsztatu! Tak! Zdecydowanie!" Zatem do Russowa trzeba pojechać, gdyż tam właśnie leżą sobie, tuż przy łóżku - autentyczne - łapcie Marii Dąbrowskiej. Zielone, aksamitne, uroczo rozdeptane, nieco zużyte, snują swoją opowieść o ich właścicielce, która - sądząc z rozmiaru obuwia - musiała być nawet niższa ode mnie...
To fakt - jeśli już mówimy o jej wyglądzie zewnętrznym - była niska i miała zeza, co Czesław Miłosz ujął w formułę "zezowatego karzełka". No cóż, widać Miłosz dżentelmenem jedynie bywał... Wszelkie sądy niepochlebne o pisarce my - Wielkopolanie przyjmujemy niezbyt pozytywnie (choć przecież jesteśmy realistami). A już kaliszanie zwłaszcza! – to wszak jedna z nielicznych "naszych" pisarek - tak, tak, wyjechała i mieszkała w Warszawie, wiemy, wiemy, ale - jest najbardziej "naszą" z "naszych". Dlaczego? Bo nie można zrozumieć jej dzieła, a przynajmniej nie można uczynić tego dogłębnie, bez zapoznania się z ówczesnymi realiami kaliskimi, z gwarą kaliską, z tutejszym folklorem, kolorytem... Dopiero wtedy "Noce i dnie" ożywają w całej pełni. "Uśmiech dzieciństwa" działa na wyobraźnię, a "Ludzie stamtąd" stają się naprawdę "ludźmi stąd".
Russów i Kalisz to mała ojczyzna pisarki, która nigdy, przenigdy o niej nie zapomniała, a przy każdej możliwej okazji podkreślała, jak wiele zawdzięcza miejscu swojego urodzenia i szczęśliwego dzieciństwa. Poza tym - to dzięki niej jesteśmy "doktorami honoris causa" wyłącznie dzięki "prawu ziemi". Jak to możliwe? Gdy Maria Dąbrowska odbierała doktorat honorowy Uniwersytetu Warszawskiego 16 marca 1957 roku, powiedziała:
"[...] to, co jest w języku moich utworów dobre, zawdzięczam nade wszystko mojej ziemi rodzinnej, Ziemi Kaliskiej. Toteż w mojej osobie nadaliście [...] doktorat honorowy właśnie Ziemi Kaliskiej, Ziemi Wielkopolskiej, która była jednym ze źródeł polskiego języka literackiego, i której tu honoru dzisiejszego winszuję, kłaniając się jej z miłością i wdzięcznością".
To jedyna powszechnie znana pisarka znad Prosny tak silnie zakorzeniona w tradycji miejsca swego urodzenia, z której czerpała garściami. Stąd w jej utworach można wyczytać wiele "autentyczności" kaliskich: niekiedy bohaterowie to wprost żywi ludzie wciągnięci w świat tekstu całkowicie, nawet pod własnymi nazwiskami, np. Żarnecka, Klimecki, Paterka, Józef Michalski zwany Szatanem - wszyscy oni żyli naprawdę, a Michalski dumnie obnosił się z tym, że występuje jako "on sam" w opowiadaniu "Triumf Dionizego". Inni zostali na potrzeby literatury nieco "przepracowani", jak na przykład aptekarz Tholibowski ze Stawiszyna (zmienionego zresztą w "Nocach i dniach" na Nieznanów). Onomastyka u Dąbrowskiej to zagadnienie bardzo interesujące - bo przecież od razu widać, że Russów to Serbinów (a w "Ludziach stamtąd" - Rusocin), Rośna to Prosna, a Pamiętów to Poklęków. Niektóre nazwy trzeba rozszyfrowywać, inne są łatwiejsze do znalezienia, ale najważniejsze to jechać dziś ich śladem i szukać pozostałości dawnych dni i nocy. Pomagają w tym bardzo organizowane cyklicznie "Niedziele u Niechciców", które w russowskim muzeum gromadzą zainteresowanych bliższym poznaniem pisarki i jej twórczości. Ja wspominam Bogumiła ciepło, ilekroć na polach kaliskich widzę pryzmy buraków cukrowych, orzące ciągniki... Na literackich polach pracowały u Dąbrowskiej takie same maszyny, jakie wtedy jeździły po polach rzeczywistych i jakie można było nabyć w Kaliskim Stowarzyszeniu Rolniczym, które było wyłącznym przedstawicielem fabryki maszyn rolniczych Mac Cormick z Chicago. Podstawowa żniwiarka tej firmy kosztowała wówczas 190 rubli srebrnych, a w zestawie z wiązałką aż 375 rs!
Znaczną rolę w jej utworach gra też język - a konkretnie gwara z okolic Kalisza, która - tak bliska memu sercu i uchu - brzmi zwłaszcza w Ludziach stamtąd. Dąbrowska zapisywała nie tylko charakterystyczne dla niej formy i powiedzenia, ale także spisywała pieśni ze swoich okolic - była bardzo wyczulona etnograficznie i potrafiła to świetnie oddać w swoich utworach. Czyż bowiem nie brzmi wspaniale takie pytanie: "Gracze! Drewniane pazury mota, że nie grota?" albo podkaliska pieśń ludowa:
"Tynga mnie tu, nie byde tu
tynga mnie wszyndy a wszyndy
rada by jo zoboczyła
rusowskie dymby a dymby.
Rada by jo zoboczyła
chociaż czubyszek, czubyszek
jest tam moja rodzineczka
mój kochanyszek, da dana."
Dużo miejsca w jej utworach zajmują tzw. "bandosi" - najemni robotnicy z Galicji, zwani także "galicjokami" – jako poniekąd "inni" nieustannie byli przedmiotem zainteresowania miejscowych, zawiązywały się miłości, bywały i bijatyki... Warto zatem przytoczyć piosenkę "bandosa", którego dziewczęta z Russowa "nie chciały" - jego urażona męska duma śpiewa im na odjezdnym:
"A pod moją klaczą,
podkowy kołaczą,
nie chciały mnie Rusowianki
tera po mnie płaczą.
Jakieście nie chciały
teraz nie żałujcie
leci ta pies
bez wieś,
to go pocałujcie."
Najbardziej jednak malowniczym zwyczajem opisywanym przez Dąbrowską jest "Podkoziołek" - tradycyjny sposób, w jaki obchodzi się w Wielkopolsce ostatni dzień karnawału, czyli zapustny wtorek. Tańcowanie w karczmie, zwyczaj prowadzenia dziewcząt pod koziołka (postać zrobioną z drewna i udekorowaną kolorowymi papierkami), żeby się "wykupiły" rzucając grosz na talerz, wreszcie - picie na umór... Kto chce to "zobaczyć na własne oczy", zapraszam do lektury opowiadania "Szklane konie".
„W sklepie Chojnackiego (w dużej stancji) pili już ci, którzy przyszli wcześniej ustroić podkoziołka. Nawieszali sobie papierków na szyję, pookręcali nimi ręce. Na wywróconej beczce i na kwiaciatym talerzu stał gotowy ustrojony z patyków młodzian. Z rozczapierzonych niby to rak spływały cięte papierki w różne kolory - na kapeluszu miała ta kukła pazłótka i takie wyrobione kwatki. Oglądano go, kpiąc, ale wesoło było patrzeć. Świci się kole niego, świci - mówili chłopcy i zatoczywszy kieliszkami przyjazny krąg, pili z głową w tył odchyloną, jakby sobie mak w usta sypali. […] Bęben długo szperał rózgą po skórze i pałeczką wbębniał się w takt, aż uchwycił go i rozległ się porywczym tętnem. Skrzypce, basy i klarnet od razu wybrały melodię i zawdzięczały odwieczną pieśnią wykupu.
Oj, trzeba dać pod koziołka, trzeba dać, boś mogła całki roczek ubadać.
Ciągnąc za ręce dziewczyny, parobcy dreptali wstecz z głowami schylonymi jak byczki, wierzgając w przedswtępnych skokach. I odrzucali każdą od siebie w ramiona Szepana Posiłka, który prowadził je tupiąc pod koziołka. Srebrne i miedziane monety wykupu sypały się na kwiaciaty talerz z rąk dziewczyn.”
Na zarzut popełnienia błędu w samym tytule swej monumentalnej powieści "Noce i dnie" (warszawiacy dziwili się formie "dnie" sugerowano, że poprawnie jest przecież "dni"), pisarka odpowiadała, znów przywołując kaliskie zwyczaje językowe:
"U nas na przykład, tj. w Kaliskiem, powszechniejsza była forma <dnie>. Dogodna choćby dlatego, że odróżnia pierwszy przypadek liczby mnogiej od genetiwu brzmiącego właśnie <dni>."
Młoda Dąbrowska była zawsze blisko życia polowego, podwórzowego, stajennego - jako córka wzorowego dzierżawcy Russowa - Józefa Szumskiego. Kiedy obejmował on dzierżawę zapuszczonego folwarku wszystko pokrywało błoto i wilgoć, w kasie nie było ani rubla, a w domu matka pisarki poustawiała pnie brzozowe, a na nich kwiaty, żeby nieco zapełnić puste pokoje. Kiedy prawie 20 lat później zdawał administrowanie, Russów był wzorcowo zagospodarowanym, zmeliorowanym, przynoszącym spory dochód majątkiem, z rozpoczętą budową murowanych czworaków. Te zmagania ojca z ziemią, jego agronomiczne pasje i niestrudzenie wprowadzane ulepszenia, reformy, naprawy - wszystko to przecież powieściowy Bogumił, choć akurat imię pisarka "porwała" swemu bratu. Szumski był powstańcem, człowiekiem dobrego serca, choć stanowczym. Interesował się rolnictwem, pisywał na ten temat artykuły, abonował specjalistyczną prasę, umiejętnie zarządzał finansami, choć zdarzyło mu się zapomnieć z poczty safianowego portfela pełnego pieniędzy (100 rs! Pół żniwiarki Mac Cormick) i "bardzo ważnych notatek i dokumentów w kwitach" (tak napisał w ogłoszeniu do "Gazety Kaliskiej" - niestety, nie wiemy, czy zguba się znalazła)...
Pisarka spędziła w russowskim dworku wspaniałe dzieciństwo. To właśnie wspomnieniom tego na zawsze utraconego czasu poświęcony jest jeden z piękniejszych i bardziej wzruszających zbiorów opowiadań, jakie w ogóle napisano po polsku - "Uśmiech dzieciństwa". Ciepły, rodzinny, bezpieczny, malowniczy dom wyposażył ją na całe życie nie tylko w zasób etnograficznych szczegółów i obserwacji, lecz przede wszystkim w pewną subtelność, wrażliwość na piękno przyrody, na ludzkie nastroje.
Dzisiejsze muzeum nie jest w ogóle tym domem - choć może nam się tak wydawać - ale to budynek zbudowany dużo później. Ten, w którym mieszkała wraz z rodzicami Maria Dąbrowska był dużo mniejszy i dość "mało dworkowy" z pozoru. Za to - gdy czytamy jego opisy pozostawione tu i ówdzie przez pisarkę - był miejscem magicznym: chorował razem z chorymi dziećmi, tańczył razem ze zdrowymi, to się wznosił, to opadał w czasie kolejnych rodzinnych sukcesów i tragedii. Autorka "Nocy i dni" pisze o nim tak:
"Było u nas zacisznie i sądzę, że nigdzie na świecie nie było tak ciepło i tak jasno, jak tam, w tym domu mojego dzieciństwa w zimowe wieczory. [...] Rodzice kochali nas po prostu i nigdy nie mogło nam nic braknąć. Bóg świadkiem, żeśmy im za to najgłębszą, choć może nie należycie obowiązkową tkliwością odpłacali. Bawiliśmy się w polu, ogrodzie i domu, wszystko napełniając zgiełkiem i wariacją, bo nam radości życia nie brakło."
Dąbrowska nie lubiła powojennych powrotów do Kalisza i Russowa - upływ czasu i zachodzące zmiany były dla niej zbyt bolesne. Mimo wielu pozytywnych wzruszeń, wolała chować w pamięci swój dom takim, jakim był za czasów jej dzieciństwa i wczesnej młodości. Opleciony dzikim winem dom rodzinny, powraca do pisarki tuż przed śmiercią, jej ostatnie zapiski dotyczą właśnie Russowa. Jak twierdziła jej wieloletnia przyjaciółka i partnerka, Anna Kowalska, Russów śnił jej się w noc przed zgonem. Dlatego warto dziś zwiedzić jej muzeum - pospacerować po pięknym parku, w którym wierzby płaczące zwieszają się melancholijnie nad opisanymi w "Nocach i dniach" stawami (Pani Barbara nie lubiła tych stawów tak samo mocno, jak matka pisarki), a wewnątrz obejrzeć jej rękopisy, portrety rodziny i znajomych, zdjęcia, maszynę do pisania. Wszystko to przy dźwiękach muzyki z niezapomnianej ekranizacji tej wielkiej powieści. Można nawet zatańczyć tego tak popularnego walca, ale trzeba uważać, by nie potknąć się o malutkie, zielone łapcie, jakże nonszalancko, jakby na chwilę, zostawione przy łóżku.
Więcej zdjęć z Russowa autorstwa Roberta Anioła można zobaczyć w naszej galerii
"Wielkopolska w obiektywie".
- Oceń ten artykuł
- Dział: Felietony
- Czytany 8256 razy
Anna Roter-Bourkane
Od kilku lat mieszkanka małej wioski nad Wartą, na obrzeżach Żerkowsko-Czeszewskiego Parku Krajobrazowego. Obdarzona swoistym poczuciem humoru i nadto wykształconym zmysłem obserwacji, krąży między wsią (gdzie mieszka), a miastem (gdzie pracuje). Publicznie - doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa na Wydziale Filologii Polskiej i Klasycznej UAM, pracuje z cudzoziemcami ucząc ich języka, kultury, historii i literatury polskiej. Prywatnie - miłośniczka wegetarianizmu, zabłoconych kaloszy, leśnych duktów i swojego psa Kruczka. Nie ma telewizora, lubi czytać w plenerze, prowadzi blog o wiejskim życiu, nocami wypieka orkiszowy chleb. Od niedawna podziwia Wielkopolskę z siodła. Dla czytelników portalu wielkopolska-country prześwietla swój rodzinny region pod względem pisarsko-poetyckich ciekawostek w cyklu felietonów "Literacka Wielkopolska".
Najnowsze od Anna Roter-Bourkane
- "Literacka Wielkopolska" cz. 9 - Kaliska młodość Marii Konopnickiej
- "Literacka Wielkopolska" cz. 8 - "Nigdy bym nie uwierzyła, gdybym się nie urodziła" - Kórnicka zagadka literacka
- "Literacka Wielkopolska" cz. 7 - Wierzeniczyć wierzenicznie w Wierzenicy - oto prawdziwe wierzeniczenia!
- "Literacka Wielkopolska" cz. 6 - Opatowska niespodzianka - Stefan Giller z rodziną i zerwany dach
- "Literacka Wielkopolska" cz. 4 - Kresy są wszędzie, czyli Rodziewiczówna w Wielkopolsce
2 Komentarzy
-
Robert
Link do komentarza niedziela, 22 luty 2015 15:52Świetny artykuł z przyjemnością się czyta, wiele ciekawych szczegółów z życia pisarki.
Warto także odwiedzić Russów i poczuć atmosferę literackiego Serbinowa, choć nam zapewne na zawsze pozostaną w pamięci obrazy z filmowej adaptacji.
Jakkolwiek różne mogą być drogi przekazu, Marii Dąbrowskiej z pewnością udało się spełnić marzenie chyba większość literatów, które w pięknych słowach wyraził Rainer Maria Rilke w swoim epitafium:
„Różo, sprzeczności czysta, pragnienie, by stać się snem niczyim pod tylu powiekami”. -
Iza
Link do komentarza czwartek, 19 luty 2015 16:38Film "Noce i dnie" to jeden z tych wyjątków, kiedy ekranizacja dorównuje powieści. Polecam również biograficzną książkę Jerzego Antczaka "Noce i dnie mojego życia". Jest tam sporo anegdot związanych z powstaniem filmu. Świetna lektura.